Przestańcie powtarzać, że Polacy sobie poradzą.
Po raz kolejny spotkałem się z hasłem, że jako naród jesteśmy twardymi skurczybykami i wszystko przejdziemy.
Były zabory, „Hitler i Stalin zrobili co swoje”, przeżyliśmy komunę. Przeżyjemy zatem Tuska, Kaczyńskiego i następnych. Powyższy refren w rozwiniętej nieco formie spotkać można przy próbie opisania fenomenu transformacji gospodarczej 89/90.
Brzmi on mniej więcej tak:
Życie nauczyło kombinować i załatwiać, to żeśmy dali radę, jak mało kto.
Innymi słowy:
Dzięki twardej lekcji zaborów, faszyzmu i komuny mamy grubą skórę i wiedzę,
jak sobie poradzić w skrajnie trudnych warunkach.
Wytrenowani w niewoli, na wolności potrafimy przenosić góry.
Nie twierdzę, że samo clue refrenu jest fałszywe. Uwolnienie mocy ludzkich zawsze prowadzi do wzrostu poziomu życia. Przypominajmy to na każdym kroku. Przestańmy jednak przy okazji odwoływać się do trudów historii, jakbyśmy to właśnie dzięki nim mieli dziś jakiekolwiek bogactwa i wygody.
Takie gloryfikowanie podłych warunków sprawia, że nieumyślnie dajemy im zielone światło do powrotu. Wszak, gdyby złe czasy miały wrócić, to raz że je przetrwamy, a dwa, że będziemy po nich silniejsi. Bo co nas nie zabije, to nas wzmocni – jak powtarzają ludzie po zawale.
Refren jest nie tylko szkodliwy. Jest po prostu nieprawdziwy.
Inwazje 1939 roku nie sprawiły, że staliśmy się silniejsi. Powstanie Warszawskie nie wzbogaciło stolicy. Ubeckie przesłuchania nie mnożyły patriotów. W czasie drugiej wojny światowej STRACILIŚMY proporcjonalnie najwięcej ze wszystkich zaangażowanych narodów, a po jej zakończeniu byliśmy zaorani, okaleczeni i straumatyzowani.
Następujące dekady realnego socjalizmu nie sprawiły, że Polska kwitła, a ludziom żyło się dostatniej.
Równolegle gdzieś na świecie rozwijały się kraje, które na skutek komunizmów i faszyzmów ucierpiały mniej albo wcale. Tam nikt nikogo nie musiał uczyć czarnego rynku, załatwiania i kombinowania na granicy legalności.
Niektóre z nich radzą sobie świetnie.
Refren może być też ostatecznie przeciwskuteczny i ściągnąć na nas kłopoty.
Dwieście lat zaborów, hitlerów i komun nie mogło nie zostawić trwałego śladu w warstwie „zarządzania” narodem. Carski czy nie, urzędnik wciąż jest ponad Tobą, drogi czytelniku. To do niego się idzie po zgodę, pieczątkę, licencję i odpis zgody potwierdzony osobną pieczątką. Ty pracujesz, by on mógł funkcjonować, nie odwrotnie. To urzędnicy interpretują rzeczywistość, a politycy (niższa forma urzędnika) używają pojęć „narodowy”, „polski” oraz „państwowy” jakby były tożsame. Sprowadza to patriotyzm do uwielbienia biurokracji.
Jeden z takich urzędników, premier Mateusz Morawiecki zapewniał podczas start-up-owego kongresu EKG w Katowicach, że dzięki naszej wyhartowanej przez opresje twardości potrafimy dostosować się do każdych warunków. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie to było zawoalowane ostrzeżenie: idą ciężkie dni, za chwile przydadzą się umiejętności ćwiczone pod zaborami.
W tym samym tygodniu największa europejska giełda bitcoinów, polska firma BitBay, wzięła słowa premiera do serca. Resztę… do walizki. Po tym jak polski rząd postanowił bezpodstawnie ostrzegać nas przed jej usługami, przeniosła się na Maltę. BitBay postanowił nie trwonić energii na bohaterskie przystosowywanie się do nowych warunków. Czyżby nie rozumiał jak wielkie korzyści daje biznesom w dłuższej perspektywie bycie grabionym i nękanym przez organa państwowe? Ich strata.
Pragnę zauważyć, że często o polskich projektach biznesowych, które rozkwitły za granicą, mówi się właśnie w kontekście „refrenu”. Osiągnęli sukces, bo przeszli twardą szkołę. Jest w tym trochę prawdy – niestety gorzkiej. Oznacza to, że aby osiągnąć sukces trzeba z Polski wyjechać. W Polsce możesz co najwyżej dostać „lekcję”.
Wielu etatystów narzeka, że z Polski wyjeżdżają wykształceni za publiczne środki fachowcy. Paradoksalnie ci sami „propaństwowcy” nie zgodzą się na obniżenie ilości regulacji, kontroli i innych biurokratycznych kosztów wypychających ambitnych ludzi z kraju.
No i jak nie dostać tu zawrotu głowy?
Z resztą zjawisko wielkich emigracji to temat nie nowy. Od pierwszego pokolenia urodzonego po 1772 roku toczymy z jej pomocą wielką partyzancką romantyczną bitwę.
Czy jesteśmy w stanie ją wygrać, jeśli prowadzeni sztokholmskim syndromem największe zasługi w rozwoju naszych bogactw i talentów przypisujemy opresorom? Czy jesteśmy w stanie cokolwiek wygrać, skoro ostatecznie walczymy sami ze sobą? A może już bez tej bitwy żyć nie umiemy i podświadomie sami ją na siebie ściągamy?
Skończmy z „refrenem”. Dla własnego dobra.
Przestańmy powtarzać, że Polacy i tak sobie poradzą. Jest to ideowy ekwiwalent kibicowskiego „Nic się nie stało”. Staje się. Przegrywamy i to na własnym boisku. Droga do Korei Południowej nie musi prowadzić przez Północną. Przestańmy dawać urzędasom o bismarkowskiej mentalności zielone światło na multiplikowanie ograniczeń, o których nawet zaborcom się nie śniło.
Tomasz Agencki