Stefan Molyneux ściemnia czy rozjaśnia?
W listopadzie minionego roku miałem okazję spotkać człowieka, którego audycje radiowe robiły na mnie ogromne wrażenie gdzieś na początku dekady. Stefan Molyneux, bo o nim mowa, od 2005 roku prowadzi w necie wywiady i produkuje jutubowe prezentacje, które odbiegają od łatwej do znalezienia narracji z książek do historii, popularnych seriali czy przemówień polityków.
Program określony został przez autora jako filozoficzny, co można było uznać za dobry żart bardziej niż pretensjonalność. Precyzyjne, pozbawione partyjnego odchyłu produkcje, inspirowały mnie do pogłębiania wiedzy i cięższej pracy nad moim własnym podcastem i vlogiem.
W listopadzie Stefan przyjechał do Polski z okazji 100 rocznicy odzyskania niepodległości. Miał realizować niesprecyzowany wówczas reportaż o „prawicowej rewolucji wolności” czy jakoś tak. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych i możemy się spotkać na żywo, co mnie ogromnie ucieszyło.
Nie była to jednak radość niezmącona.
Pomiędzy początkiem dekady a wspominanym listopadem coś u Stefana się zmieniło. Gdzieś w okolicach roku 2015, kiedy to Donald Trump postanowił zmienić zasady gry w wybory prezydenckie, Stefan zaczął leciutko lewitować w kierunku tworzonego przez Trumpa obozu. Nie zgadzało się to z szanowaną przeze mnie apolitycznością jego projektu, krytyką rozwiązań etatystycznych oraz popularyzacją rozwiązań liberalnych, które z Trumpem i jego bazą wyborców wiele wspólnego nie mają.
Zaczęło się od obrony Trumpa przed niesprawiedliwymi atakami ze strony obozu demokratów. Demokraci przeginali pałę, np porównując Trumpa do nowotworu, który trzeba natychmiast usunąć (John Olivier).
Z czasem jednak obrona, na którą w naszej cywilizacji zasługuje nawet najgorszy łachmyta, przemieniła się w otwarte wsparcie, aż doszła do poziomu bezrefleksyjnego kibicowania.
I tutaj zgubiłem Stefana całkowicie. Rozumiem opozycję wobec demokratów, ale absolutnie nie rozumiem kibicowania projektom Trumpa, zwłaszcza takim, z którymi identyfikowali się demokraci, a zrezygnowali z nich dość niedawno, w sumie tylko z tego powodu, ze muszą się czymś od Trumpa odróżnić. (Budowa muru, stolica Izraela).
Jedną ze ścieżek zrozumienia tego fenomenu mogą być statystyki odsłon.
Wcześniej Stefan analizował wydarzenia historyczne i bieżące używając filtrów niekolektywistycznych, liberalnych. Piętnował inicjowanie agresji i myślenie stadne.
Szło nieźle – jak na wolnościowca wręcz niesamowicie.
Kiedy zaczęła się zabawa w obronę Trumpa, coś drgnęło ku górze. Obrona zmieniła się we wsparcie i nagle skok ilościowy w odsłonach i jakościowy w dotacjach zaskoczył samego Stefana. Pojawiła się otwarta krytyka libertarian, jako nieogarniętych młokosów (jest w tym ziarnko prawdy) i beztrzymankowa jazda po każdym, kto mógłby zasugerować, że Donald J Trump to tak naprawdę żaden mąż stanu i taki z niego obrońca wolności jak z Obamy albinos. Kiedy Stefan ostro zjechał za podobną uwagę Thomasa Sowella u mnie zapaliło się ostrzegawcze światełko.
Do tego szybko doszła narracja o umierającej cywilizacji, końcu męskości i rozbieżnościach z IQ w poszczególnych rasach. I można by jeszcze to wszystko znieść, gdyby narracji tej nie pointowała jedna prawda:
PROBLEMY ROZWIĄZANE MOGĄ BYĆ TYLKO CENTRALNIE,
PRZEZ RZĄD,
SIŁOWO I BEZDYSKUSYJNIE.
Co sprawiło, że antykolektywista nawołujący do nieagresji zamienił się w stróża plemienia i popularyzatora siły?
Miałem okazję o to zapytać osobiście.
Dzięki pośrednictwu Tomka Kołodziejczuka z Centrum Kapitalizmu udało mi się wyczarować kwadrans sam na sam.
Ja, Stefan i mikrofon.
Cóż rzec, moje pytania zdawały się trafiać w próżnie i wywiad wypełniły storytelingowe czary.
Upraszczając do minimum, tam gdzie pytałem o silnik zmiany, dostawałem opowieść o tym, że alegoryczny hotel, w którym siedzimy i rozmawiamy o wolności jest właśnie podpalany (przez wrogów cywilizacji) i zanim wrócimy do miłej nam rozmowy powinniśmy wpierw ugasić pożar.
Strażakiem naczelnym jest tutaj oczywiście Trump. Kiedy zagaiłem o zagrożone walory liberalne takie jak wolność gospodarcza, pojawiły się argumenty za powierzeniem Trumpowi większej władzy i zgody na jego pomysły, co ma sprawić, że uratowana zostanie promująca wolność cywilizacja, czyli biali.
Fakt, że biali też mają dużo na koncie jeśli chodzi o erozję wolności został skwitowany hasłem, że i owszem ale idzie na nas nawałnica, trzeba się bronić, trwa wojna o cywilizację, jak nie Trump to po nas.
FILM, CZYLI „COŚ WE MNIE UMARŁO”.
Z podroży Stefa do Polski wynikła jeszcze jedna rzecz, która rzuca światło na sprawę. Jest nią zrealizowany bardzo prędko reportaż o tym, jak wspaniałym i bezpiecznym miejscem jest Polska.
W filmie Stefana Polska jest cudownym miejscem ponieważ Polacy kochają wolność.
Tą gospodarczą i tą osobistą. Wolność, za którą walczyli i którą cenią tak bardzo, że nie dadzą wpuścić tu uchodźców. To kraj, który postawił rasowy-mur i dzięki temu jest tu piękna pogoda, zadbane parki narodowe, centra miast nie są strefami no-go (ani też go-go), a śnieg jest biały.
Zasadniczo bardziej niż kraj jest to rodzaj parku-tematycznego. Freedom-parku.
Nic tylko chodzić i nagrywać vlogi.
Dla jasności – nasz rząd, nie wymieniony z nazwiska, też jest bohaterem pozytywnym. Obrońcą wolności kochających wolność obywateli, którzy z miłości do wolności wybierają mądre rządy.
I gdzieś podczas marszu niepodległości, wśród śpiewających narodowe pieśni, wzruszony Stefan mówi kluczowe słowa:
Coś we mnie umarło. Zaczynam rozumieć piękno kolektywu
i żałuję, że nie mogę śpiewać pieśni razem z tłumem.
I tu złapałem to, czego nie mogłem uchwycić przez czas dłuższy.
Przecież to jest rozpisana z premedytacją opowieść, a nie żaden zachwyt nad nadwiślańskim ludem. Tłumaczenie Stefanowi, że nasz kochany rząd to mniej więcej tacy wolnościowcy jak z Trumpa albinos, nie ma sensu.
Stef to już wie, ale tego nie potrzebuje.
Skąd to wiem?
ENTER WARZECHA
10 minut po moim nagraniu ze Stefem Molyneux rozmawiał Łukasz Warzecha. Rozmowa była nagrywana na potrzeby reportażu Stefana. Warzecha metodycznie tłumaczył Stefanowi jak ma się sprawa np wolności gospodarczej w Polsce i gdzie ją ma obecny rząd. Stefan coś pokiwał głową i ciągnął w swoją stronę. To czego potrzebował to opowieść o monolicie narodu, oporze antylewicowym, religii spajającej lud, Ruchu Narodowym gnębionym przez lewacką bufetową, prawicowej rewolucji, braku emigrantów i owocnym oporze przeciwko unijnym inżynierom społecznym.
Odpowiedzi Łukasza nie pasowały do paradygmatu, z jakim Stef przyjechał i którego najwyraźniej nie zamierzał modyfikować. Być może dlatego w filmie Łukasz zajmuje kilka sekund?
„Nasz obecny, prawicowy rząd, to najbardziej socjalistyczna ekipa w historii.”
Wpis instagramowy zrobiony w temacie na bieżąco.
Ale dlaczego mówię, że to rozpisana opowieść?
Bo wszystko zaczyna mi przypominać jej klasyczne, składowe elementy.
LEKCJA POLSKIEGO
Jeśli interesuje cię opowiadanie historii, to pewnie wiesz, że są pewne złote reguły, np w konstruowaniu modelu scenariusza filmowego. Trzyaktowa struktura, punkty zwrotne i takie tam technikalia. Mieliśmy o tym na lekcjach polskiego przy okazji „Antygony”.
Na środku takiej modelowej historii jest punkt śmierci i odrodzenia.
W mega skrócie nasz bohater schodzi do jaskini po miecz lub eliksir, ale jest nieczysty, więc musi w jakimś sensie obumrzeć i narodzić się na nowo jako ktoś godzien noszenia miecza czy posiadania eliksiru. Czyli Luke, Leia i Han trafiają do zgniatarki śmieci w gwieździe śmierci w New Hope, a w takim Titanicu Jack i Rose uprawiają grządki na tylnym siedzeniu Forda-T na najniższym pokładzie statku.
W obu przypadkach bohaterowie przestają być jednostkami a zaczynają być cześcią zespołu.
Coś umarło, coś nowego, godnego powstało i może bogatsze o wiedzę wrócić do walki.
Taką zgniatarką, tudzież dnem Titanica jest u Stefana Polska.
Przyjechał umrzeć jako wolnościowiec i narodzić się na nowo jako pełnokrwisty narodowiec.
Tak, sugeruję, że Stef opowiada przygotowaną historię, a nie zdaje relacje z niespodziewanego katharsis.
Przechodziliśmy przypadkowo,
z kamerzystami.
Molyneux sam pisze swój scenariusz. Używa klasycznych klisz, by nadać swemu marketin…. swej przemianie znamiona prawdziwości. Nie zapominajmy, że filmik ten powstał nie po to by leczyć nasze kompleksy i „chore sąsiadów sny”. To produkt dla widza w USA – dla bezpośredniego targetu Stefana. Polska może być tu odległym niby-landem i parkiem tematycznym o dowolnej zawartości fikcji. To tylko scena dla pewnego wycinka akcji. Taki event jak stulecie odzyskania niepodległości, gdzie ulice zapełniają setki tysięcy ludzi dumnie trzymających flagi to imponująca, plastyczna oraz darmowa scenografia.
Wspomniana ściągawka: struktura podróży bohatera.
W modelowej strukturze moment przemiany występuje na samym środku opowieści (punkt 8 na powyższej mapce), a poprzedza go koniec pierwszego aktu. Koniec pierwszego aktu to moment, gdy bohater nie może wrócić do starego świata (ptk 5).
To tutaj Marty McFly wylądował Deloreanem w latach pięćdziesiątych.
Czym innym jak nie końcem pierwszego aktu naszego Stef Story jest głośny rozwód z libertarianami?
Takiś mądry kolego, to powiedz nam co dalej – macie pełne prawo zażądać.
Pomiędzy środkiem a końcem opowieści kończy się drugi akt. To tzw moment prawdy (ptk 10). Może się wtedy okazać, że sposób na pokonanie smoka był dobrany niewłaściwie, gdyż smok jest hologramem i strzały się go nie imają. Albo, że Freddie Krueger cię ściga w snach, bo twoi starzy usmażyli go w szkolnej ciepłowni. To taki moment, w którym dostajesz lekcję. Z jednej strony otrzymujesz bolesnego kopa w tyłek, ale z drugiej możesz wykorzystać siłę odrzutu i wbić się w trzeci, ostatni akt opowieści.
Nie zapominajmy, że moment ten może być niespodzianką dla niego, albo też dla nas. W końcu to my jesteśmy widzami i dla nas powstaje spektakl. Osobiście życzyłbym sobie i Stefanowi zdarzeń budujących – to w gruncie rzeczy fajny gość, któremu sporo zawdzięczam.
Wymarzonym punktem prawdy była by wiadomość, że Stefan tylko udaje etatystycznego gwoździa by wejść do bazy narodowych, konserwatywnych sentymentalistów i wszystkich ich podrasować wolnorynkowo.
Nikt się nie spodziewał ryzykownej akcji Stefana!
Oto nasz Kanadyjczyk zerwał więzi ze środowiskiem które go stworzyło, przekonał etatystów, że jest jednym z nich całując splątane gałązki na ołtarzu państwa i przyjęty do bractwa, przedstawiony naczelnemu mózgowi, zapuścił mu niczym Albercik z Maksem komórkę wirusa rotbardiańskiego. Molyneux odrzuca fałszywego mentora-populistę, dokonuje się rezurekcja promotora wolności, etatystyczne zombie zamieniają się z powrotem w ludzi.
Mission Impossible to przy tym nuda większa niż Ostatni Jedi.