Tylko nie mów Sekielskiemu
O nowym filmie Sekielskiego napisano już chyba wszystko łącznie z prawdą.
Dziś chciałbym podzielić się dwiema emocjami, które są subiektywne i oparte o moje wyjątkowe doświadczenia. Zacznę od tego co mnie z Tomaszem Sekielski łączy i co daje mi prawo do wypowiadania się w temacie.
Pierwszą rzecz widać z daleka. Mam na imię Tomasz. Po drugie obaj w działalności dziennikarskiej korzystamy z formy jaką jest dłuższy reportaż. Po trzecie obaj mamy konta na patronite.
Skupię się na dwóch najważniejszych rzeczach. Patronite oraz film. Na koniec sensacyjnie połączę te dwa wątki w obiecanej spiskowej wersji zdarzeń (zaufaj mi, jestem filmowcem).
PATRONITE
Patronite to portal pomagający wspierać wybranego twórcę. System działa prosto: twórca zakłada konto na patronite i ogłasza swoim ziomkom, że mogą mu pomóc za pomocą portalu.
Świetne narzędzie dla każdego vlogera, podcastera, poety czy jakiegokolwiek seryjnego artysty.
Na tym portalu swój projekt wystawił redaktor Tomasz Sekielski. Prawie natychmiast wyprzedził wszystkich ilością wpłat i wpłacających.
Wyniki wykręcone przez redaktora Tomasza robią wrażenie. Prawie od razu wskoczył na poziom 50 tysięcy wsparcia miesięcznie. Naprawdę szacun. Ja, skromny w porównaniu, cieszę się wysokością 3 tysięcy wsparcia. Redaktor Tomasz nie zauważy jak mu tam zniknie trzy koła, ja analizuję dlaczego spadło 50 zeta.
Kwestia skali.
Od początku miałem z sekielskim pomysłem zbierania na film za pomocą patronite pewien problem. Wynika on z tego jak ja sam definiuje narzędzie jakim jest patronite. Patro, jak napisałem wyżej, służy do wsparcia wysiłków ciągłych. Procesów. Tworzenie regularnego podcastu, recenzje filmów czy nawet uczenie bezdomnych kotów migowego to coś co jest procesem.
Jednorazowy projekt, jakim jest produkcja filmu (ew wydanie książki, organizacja koncertu, zakup tomografu), to coś absolutnie innego. Tutaj potrzeba dużej, ale konkretnej kwoty na raz. Powiedzmy pół miliona na produkcję filmu. Komunikujemy ludziom swoją potrzebę i jeśli zbierze się ich odpowiednia ilość, projekt powstanie.
Jest punkt wejścia, produkcja i wyjście. Mamy pomysł na kolejny film? Super. Ale to już będzie nowa aukcja i nowa społeczna weryfikacja projektu.
Sam, by móc niezależnie zrealizować dokument o pewnym polskim polityku, korzystałem z platformy PolakPotrafi. To był projekt.
Tymczasem zbieranie na projekt za pomocą serwisu wspierającego procesy wygląda jak brak zrozumienia idei platformy lub różnicy pomiędzy abonamentem a jednorazową opłatą.
Z resztą sam serwis patronite udostępnia twórcom osobną opcję zbierania na projekt.
Oczywiście ten mankament nie zmniejszył mojego podziwu dla ilości osób, które spontanicznie wsparły projekt redaktora Sekielskiego i osiągnięte przez to sumy.
Podziw musiał poczekać na egzekucję aż do dnia gdy obejrzałem…
FILM
Przed projekcja wiedziałem mniej więcej tyle ile dało się wyczytać ze strony patronite: zebraliśmy pół miliona, jeździliśmy po polskich parafiach w poszukiwaniu predatorów w sutannach. Pedofilia w kościele – tylko u nas!
Otwarcie filmu znakomite. Bogactwo sugestywnych niuansów, atmosfera osaczenia i braku ucieczki budowana detalami.
Otwierające ujęcie z drona, gdzie abstrakcyjny z początku krzyż okazuje się być rzutem “z nieba” na kościół – od którego się w dodatku oddalamy. No zrobili chłopcy swoje – brzmiała moja pierwsza myśl. Smak mleka, ciche buty. Idzie ku dobremu. (Trafia w) me gusta.
Po 10 minutach ten obiecujący film (nawet jeśli z tezą) zamienił się w niedbale zmontowany przerośnięty odcinek Telewizjera lub Uwagi. Odcinek ten, bo już nie film, nadal opowiadał przejmując historię – oto dorosła kobieta odnalazła starutkiego księdza, który kiedyś ją skrzywdził. Jest temat i oś konfliktu. Super. Jednak ukryta w portkach kamera, operator tvn udający męża, świadka, prezesa…Pani Ania, która wyraźnie mówi raczej do kamery niż dziadunia w sutannie.
Fikcja, prawda, prawda ekranu, wszystko zatapetowane pompatyczną muzyką.
Kredyt zaufania zaczął słabnąć.
Po kolejnych 10 minutach jedyna, jak się potem miało okazać, aktywna i odważna postać w filmie, pani Anna, dalej grilluje swojego oprawcę m.in o to, czy Jezus maltretował dzieci. A dziadunoi wciąż coś mamrocze pod nosem o tym że jest stary. Gdzieś nagle znikąd wyskakuje redaktor Sekielski, tłumacząc nielotniejszej części widowni, że Marek to tak naprawdę nie mąż Ani, tylko nasz człowiek, który poszedł tam z Anią by być dla niej oparciem.
A przy okazji nagrał materiał.
(Tak, przechodziliśmy. Z kamerami).
Kolejne sto minut tego odcinka telewizjera owszem ma swoje walory dziennikarskie. Niestety zaledwie w 2-3 momentach na moment zamienia się w film.
99% przekazu wynika tylko i wyłącznie z tego, co ktoś powie do kamery. Potem powtórzy. Potem znowu. Zgodnie z zasadą, że w telewizji montujesz tak, by zasypiający na fotelu wujek nie stracił wątku. Setka, obrazek, komentarz. Setka, obrazek, komentarz.
Nie ma tu struktury. Nie ma przekazu pozakadrowego i niedomówień. Nie ma stopniowania napięcia. Nie ma nic do przerobienia przez mózg. W pierwszych 30% dostajemy wszystko, jak w internetowym artykule. Srogi “clickbait”, zajawka, trochę pasztetu, reszta siano, którego nikt nie czyta.
Po pierwszym akcie z Anią u dziadunia, trudno się połapać, co się właściwie dzieje. Obrazki pokazują to co w sumie wiemy od dawna, w dodatku chaotycznie. Jeden ksiądz schowany na wiosce. Inny w sanatorium. Inny w seminarium. Inny w prosektorium.
Co najwyżej motywem łączącym dla drugiej połowy staje się marazm. Po raz kolejny mówi się nam, że nic się nie da zrobić a w świecie dookoła nas już chyba każdy był molestowany. Ta Ania też już nie wraca. Potencjał jej historii (dziadunio przyznał się też do innych ofiar) został wypstrykany w przydługiej rozbiegówce.
Pointą wszystkiego jest ostatnia sekwencja nagrana na rynku w Krakowie. Oto dwójka prawników, też za młodu molestowanych, rozmawia sobie miło o zjawisku pedofilii w jednej z kafejek (menu z logo knajpy na pierwszym planie).
Postanawiają pójść ze swoimi przemyśleniami do Dziwisza, który mieszka niedaleko (W Krakowie wszyscy mieszkają niedaleko). Niestety nie było gospodarza w domu. A to pech. No to poszli obaj prawnicy na spacer, a jak zapadł zmrok znów zadzwonili domofonem. Ale Dziwisza wciąż nie było w domu. I tak się skończył film.
Jeśli czegoś nie złapałem, to wina filmu. Oglądać drugi raz zamiaru nie mam.
Za to z przyjemnością obejrzę po raz kolejny “Mea Maxima Culpa” Alexa Gibneya (ten od „Inside Job”), by przypomnieć sobie jak dobry może być film o pedofilii w kościele.
W “Mea Maxima Culpa” reżyser (nie redaktor) pokazuje jedną ofiarę, która staje się symbolem tysięcy. Tą ofiarą jest grupka chłopców z ośrodka pomocy dzieciom głuchoniemym. Tym dzieciom nawet nie trzeba było mówić “Nie mów nikomu”.
Nie wyobrażam sobie widzą, którego nie wzrusza opowieść o dzieciach, które choćby nie wiem jak chciały nie mogły się poskarżyć na zadawane im cierpienia.
Jest w “Mea” też o kryciu swoich, o przekupywaniu, relokacjach, umywaniu rąk przez wyższych hierarchów.
I na skutek zastosowania w “Mea…“ takich odkryć cywilizacji jak reżyseria, struktura opowieści i szacunek dla widza (klienta!), udało się uniknąć chaosu rozproszenia.
Jest jeden symbol. Potem wystarczy, że go przemnożysz w głowie razy tysiąc. Ale nawet mimo uproszczeń, to nie jest produkt dla drzemiacych w fotelu wujków. Jest tak zrobiona, że trudno podczas niej drzemać.
Rzut oka na trailer MEA MAXIMA CULPA wystarczy.
Teoria SPISKOWA
#wreszcie
Od razu uprzedzę, żę poniższa teoria nie ma związku z Panem Sekielskim, Patronite, TVN, a ze mną już najmniej, bo absolutnie w nią nie wierzę, gdyż wydarzyła się w nieistniejącym równoległym świecie. Zasadniczo radzę przestać czytać ten tekst już w tym miejscu, gdyż poniżej go już nie ma.
Wyobraźmy sobie, że w równoległym świecie jest grupa ludzi związanych z mediami, która wpadła na świetny pomysł marketingowy.
Wciśniemy ludziom do głowy, że oto dostają coś na własne życzenie, – mówią – pokażemy ten film ludziom, którzy normalnie by go nigdy nie chcieli oglądać.
Jak?
Zrobimy spin, że jest to najbardziej oczekiwany produkt polskiej kultury od czasu “Krzyżaków”!
A jak dokładnie?
Mamy w planach produkcję filmu do naszej telewizji. Mamy na nią powiedzmy pół miliona. Niby standard, ale tu zaczyna się nasz pomysł.
Przepuszczamy te pieniądze przez portal typu patronite i od pierwszego miesiąca grzejemy w świat, jakiż to musi być ważny projekt, skoro ta biedna polska zacofana sotnia rzuca ciężki hajs na “tak ważny” projekt. Owszem, trochę kasy wpłacą też naiwniaki zajarane projektem.
Nie pogardzimy!
Projekt bije przewidziane rekordy – do tej pory rekordzistą był vloger japoński, potem vloger franciszkański. Kręcimy film za pół tego co wpadnie, reszta do kieszeni. dziesiątki tysięcy w promocje, potem normalnie puszczamy we własnej telewizji, tak jak to miało być od początku. Za chwilę film obejrzy 160 milionów Polaków przekonanych, że film jest spontanicznym krzykiem o sprawiedliwość. Że ludzie sami go chcieli, skoro tak się świetnie objawił na patronite.
Taki marketing szeptany, ale uprzednio jakby wciśnięty w usta. Potem w uszy.
Co złego może się stać? Przecież nikogo nie okradamy. To taki marketingowy spin, nic więcej. Za własną kasę.
No co może się stać? Nam nic, ale…
Uszczelniająca wszystko vat-ą partia rządząca, której filmem pogorszyliśmy przed wyborami wizerunek, może chcieć uspokoić wkurw wodza. A ten będzie żądać ofiar.
Telewizji nam nie ruszą, Sekiela też trudno przesunąć, ale mogą się dosrać chociażby do serwisu patronite.
Może to się wydać śmieszne. Patronite? Cóż ten portalik dla vlogerów i trenerów makijażu miałby komuś zaszkodzić? Jednak im śmieszniejsze się może coś wydać, z tym wodzem u steru tej partii, tym bardziej jest to prawdopodobne.
Zatem może wykorzystajmy serwis póki jeszcze go nie “uszczelnili” i przerzućmy przez niego jeszcze z milion pod pretekstem produkcji nowego filmu. Jak na ludzi z poczuciem humoru przystało będzie on o…. Skokach!
I nagle ze wsparcia 50K mamy na stronce wsparcie 120K.
Ale pamiętaj, że ta historia nigdy się nie wydarzyła.
I nie mów nikomu,.. że jest inaczej.