Transkrypcja odcinka!
Nie od dziś, a dokładnie mówiąc od czasów SPARTY, czyli od naprawdę bardzo dawna.
I był to przypadek dość jednoznaczny:
każdy element życia obywatela Sparty podporządkowany był państwu. Edukacja miała na celu wychowanie obywatela-żołnierza ewentualnie obywatela-urzędnika.
Tu gdzie wzorem porządku świata były koszary, nie było miejsca na dobrowolność.
Przymusowa edukacja zaczynała się w wieku 7 lat, podstawowym motywatorem była kara chłosty, a od 14 roku życia młody obywatel kontynuował edukację w wojskowych koszarach. Aż stuknęła mu trzydziestka, czyli wiek oznaczający urzędowo potwierdzoną dojrzałość.
Nieco inaczej wyglądała przymusowa edukacja w pozostałych polis starożytnej Grecji. Głównie dlatego, że jej tam nie było.
Pierwszy fun fact dzisiejszego spotkania: w starożytnej Grecji co do zasady nie było przymusu edukacji.
Być może własnie dlatego zapytani o greckich filozofów, poetów, myślicieli czy matematyków nie przypominamy sobie żadnego Spartanina.
W starożytnym RZYMIE, który w wielu dziedzinach inspirował się Spartą, równierz nie było przymusu edukacji.
Nie oznaczało to, że rodzice nie chcieli posyłać swoich dzieci do szkół. Przyczyny leżały gdzieś indziej. Umiejętność posługiwania się pismem była aktywem wysoko cenionym oraz podlegającym rządowym restrykcjom.
Z jednej strony mało kto mógł pozwolić sobie na nauczyciela, tzw tutora, z drugiej rządzący zdawali sobie sprawę, że nie mogą oddać ludowi umiejętności, które mogły by uświadomić im swój stan położenia.
Mówiąc najprościej: ciemnym ludem łatwiej kierować.
Model spartański wrócił na kilka stuleci po upadku cesarstwa rzymskiego. Edukacja była wówczas niezmiernie kosztowna, nieliczna ucząca się młodzież kształciła się głównie po to, by zostać duchownymi, urzędnikami lub wojskowymi.
Warto zaznaczyć, że mówimy o czasach, gdy 99,9 % populacji Europy pracowało od świtu do nocy właściwie tylko po ty, by przeżyć.
Pojęcie kształcenia dziecka dla jego własnego dobra zwyczajnie nie istniało.
Przełom nastąpił pod koniec pierwszego tysiąclecia wraz z podziałem Francji karolingów na kilkanaście konkurujących ze sobą księstw. Pojawił się nowy model edukacji otwartej, dostępnej dla każdego, a prowadzonej najczęściej przez nie będący już częścią hierarchii państwowej kościół.
Była to sprawa o tyle przełomowa, że wreszcie zaczęto dostrzegać, że lepiej wykształcone społeczeństwo to społeczeństwo zarówno zdrowsze jak i bogatsze. Zamożniejsze społeczeństwo to także społeczeństwo mogące sobie pozwolić na więcej edukacji.
Była to oczywiście edukacja na poziomie X stulecia – ale już jakaś była.
I nadal nie była ona obowiązkowa.
Pierwszym liczącym się graczem, który postanowił to zmienić był lider protestantów, Marcin Luter. Uważał on, że edukacja powinna być powszechna, ale tylko i wyłącznie prowadzona przez państwo oraz obowiązkowa pod karą grzywny.
Piękną ideę przymusowej państwowej edukacji jako pierwsze wprowadziły w 1527 roku Lotaryngia i Saksonia. W państowych szkołach pastorzy uczyli głównie posłuszeństwa wobec państwa.
Mówiąc najprościej: jeszcze łatwiej niż ciemnym ludem kierować takim, któremu od kołyski wbijamy w łeb posłuszeństwo.
W Polsce sprawy szły w nieco innym kierunku. Tutaj edukacja dobrowolna i wciąż bezpłatna zapewniana była głównie przez Jezuitów, prowadzących szkoły i gimnazja utrzymywane z… crowdfundingu mieszczan.
Pierwszym państwem wprowadzającym ogólnokrajową, przymusową i pisaną pod dyktando polityków edukację, były oczywiście PRUSY. I to w tym właśnie przypadku najlepiej widać umiłowanie do modelu spartańskiego. (1717)
Model pruski zainspirował działanie powołanej w POLSCE w 1773 roku Komisji Edukacji Narodowej. Wreszcie państwo uzyskało wpływ na edukację przyszłych pokoleń obywateli.
Pomogła w tym dokonana przez papieża Klemesa XIV kasacja zakonu jezuitów, po którym zostały… piękne budynki idealnie przystosowane do prowadzenia walki na froncie edukacyjnym.
Kiedy wraz z zaborami upadło na ziemiach polskich państwowe szkolnictwo, wcale nie odnotowano masowego analfabetyzmu, a wiek XIX bynajmniej w polskiej literaturze nie wypada najgorzej.
Jeśli nauczyciel polskiego spyta was kiedyś co mają wspólnego Norwid, Fredro, Kraszewski, Reymont, Krasiński czy Witkiewicz – mówcie śmiało, ich rodzice uchowali ich przed państwową edukacją.
Gdyż wspomnieni autorzy to własnie ofiary przydomowej patriarchalnej antyspołecznej opresji jaką jest homeschooling.
Lista ludzi dotkniętych wirusem homechoolingu niestety jest znacznie większa i wykracza daleko poza nasz kraj dziadów.
Na przykładzie polityki edukacyjnej zaborców widać też wyższość modelu nazwijmy to „nieoficjalnego” nad nieskutecznym oficjalnym. W ostatecznym rozrachunku tajne nauczanie wygrało z pruskim programowym wynaradawianiem.
Na co dowodem jest fakt, że mówię do was teraz po polsku.
Weźmy Bunt we Wrześni, gdzie rządowa intensywna programowa germanizacja przyniosła skutek odwrotny od zamierzonego.
Rok po otrzymaniu literackiej nagrody nobla Henryk Sienkiewicz pisał o tym w otwartym apelu do króla pruskiego Wilhelma II
Nauczyciel, w Królestwie Pruskim nie jest przewodnikiem, który dziecko polskie oświeca i prowadzi do Boga, ale jakimś bezlitosnym ogrodnikiem, którego urzędowym obowiązkiem jest zdrową polską latorośl przemocą przerobić, choćby na krzywą i skarlałą płonkę niemiecką.
[ Henryk, W punkt! ]
O ile Prusy przegrały… tak MODEL PRUSKI ostatecznie wygrał. Być może nie była to wygrana na argumenty.. ale inspiracja koszarowa funkcjonuje w Polsce do dziś.
Niczym spartanin w wieku siedmiu lat idziesz do obowiązkowej szkoły, której program ustalany jest przez państwo, czyli polityków. Początek i koniec zajęć wyznacza dzwonek, nie odzywasz się niepytany, podnosisz rękę, jeśli sam masz pytanie. Jeszcze do niedawna obowiązywał mundurek, wszywane tarcze z numerem szkoły, a na klasy mówiono oddziały szkolne.
REASUMUJĄC:
Problemem nie jest samo istnienie obowiązku szkolnego.
Problemem jest to, że edukacja jest upaństwowiona, a co za tym idzie jej priorytetem jest wyprodukowanie obywatela na obraz jaki w głowach mają urzędnicy.
Nikt nie narzeka na to, że dzieciaki uczone są czytać i pisać. Problemem jest przymusowy program, ten wiecznie rosnący „materiał do przerobienia” zarówno w klasie jak i po lekcjach.
Materiał, który przez 12 lat przerabiasz nie po to, by umiec się uczyć, ale by zdać testy.
Materiał, który po 12 latach przerabiania, daje ci co najwyżej szanse na prace w dyskoncie, na niższym szczeblu urzędniczym lub biznesowym, gdzie i tak uczysz się wszystkiego co potrzebne _ od podstaw.
Problemem jest to, że alternatywę, jaką dla bezpłatnego szkolnictwa jest szkolnictwo prywatne, stawia się jako straszak mówiący: patrz gdyby nie państwowe każdy by musiał płacić. Bo teraz oczywiście nie płaci.
Teraz państwo płaci.
A skoro płaci, To wymaga.
Byś się nie interesował ile wynosi rachunek wystawiony podatnikowi za jednego ucznia. A wynosi on, w dużym uproszczeniu, jakiś tysiąc miesięcznie. W małych miejscowościach nawet dwa.
Czyli tyle ile miesięcznie wynosi czesne w dobrym prywatnym warszawskim liceum… które dodatkowo odprowadza od tego podatek, miedzy innymi na rzecz tych „darmowych” szkoł.
Innymi słowy, wysokooceniane, nieprzeludnione, dabające o swoją reputację i konkurujące o klientów szkoły, w których nauczyciele nie mają powodów do strajku i do mikroskopu nie stoi w kolejce 12 osób… kosztują tyle co państowe. I jeszcze z zarobionych pięniędzy muszą odprowadzić podatki.
I to one są problemem?
I to na nie nas nie stać?
Mówiąc naj-naj prościej: jeszcze łatwiej kierować ciemnym ludem, któremu od kołyski wbijamy w łeb posłuszeństwo, jeżeli lud ten nie wie, że sam za to płaci ani ile płaci.
Urzędowi edukatorzy utrzymujący się z państwowej kasy zawsze będą programowo zwalczali wolność. Urynkowienie nauki oznacza dla nich sprawdzian, któremu mogą, a niektórzy nawet z pewnością nie podołają bez kosztownego i czasochłonnego dostosowania swych umiejętności.
Wielu na zawsze straciłoby źródło utrzymania i respekt.
Ale tego nie usłyszysz w państwowej szkole.