Niektórzy mają pretensje o to, że przy produkcji filmu pracuje za mało reprezentantów danej rasy czy narodowości. Inny, że na ekranie jest za dużo reprezentantów danego poglądu politycznego czy preferencji seksualnej.

A ja dziś podejmuje temat największej de-reprezentacji z jaką mamy do czynienia w filmach.

Jest także dostępna wersja audio.
Transkrypcja odcinka!
OSOBY DRAMATU
Trump – prezydent USA
Twitter – aplikacja na telefon
Problem: trwająca od lat ideowa wojna pomiędzy lewicowymi elitami stojącymi u sterów portali społecznościowych a prawicową częścią ich użytkowników, często podnoszącą głosy, że jest przez owe elity zagłuszana, pozbawiana dostępu, cenzurowana.
Punkt zwrotny: Tweeter postanawia oznaczyć niektóre posty Trumpa i białego domu jako możliwie wzywające do przemocy. Inne jako niedoinformowane.
Czy mogli tak postąpić? Tak.
Czy muszą oznaczać każdy nienawistny i ignorancki wpis? Nie.
Mogą zatem usiaść na Trumpie i czepiać się wszystkiego co robi.
Jednocześnie tweeterowi bossowie nie muszą siedzieć na koncie antify, ocasio cortez czy jakimkolwiek innym. Nie muszą się tłumaczyć z oznaczania, nieoznaczania, chowania w cieniu shadow bana, czy kasowania całego konta.
Co ciekawe konto Trumpa było pierwszym w ten sposób potraktowanym.
Nowe oznaczenia zostały uznane przez zwolenników Trumpa i jego samego za kneblowanie ust, cenzurę oraz ingerencje w treść.
A skoro twiiter ingeruje i cenzuruje, znaczy przestaje być neutralnym forum publikacji wpisów, a zaczyna być aktywnym nadawcą.
Jaka jest różnica:
Forum: ludzie przychodzą, piszą co chcą i nie można za to pozwać szefostwa aplikacji czy portalu
Nadawca: jest odpowiedzialny za treść wyświetlaną na jego portalu.
Gdyby tweeter stał się nadawcą automatycznie ponosiłby odpowiedzialnośc za każdą bzdurę, szantaż, wezwanie do przemocy, czy oszczerstwo opublikowane przez dowolnego użytkownika.
Łącznie z Trumpem.
Dlatego społecznościowe portale nie garną się do tego, by zostać uznane za nadawcę i traktować użytkowników jako pełnoprawnych współtwórców treści.
Dopóki są interaktywnymi platformami do publikacji wpisów osób trzecich chroni je prawo z 1996 roku, mówiące że społeczne platformy cyfrowe nie są wydawcami. Prawo to pozwala nawet na usuwanie i edycję przez portale treści zamieszczanych przez użytkowników, o ile jest to dokonane w tzw „dobrej wierze”.
Wg Trumpa, należy przyjżeć się bliżej temu co owa dobra wiara ma dokładnie oznaczać.
I który z tysięcy moderatorów licznych portali działał w dobrej wierze, a który… tylko trolował.
W końcu możliwe, że pracownicy tweetera i innych portali święcie uważają, że oznaczając wpis Trumpa, blokując konto prawicowym aktywistom, czy skazując kogoś na shadow-bana działają właśnie w dobrej wierze.
Na scenę wchodzi dekret prezydencki Trumpa z 27 maja 2020 roku. W zamierzeniu ma on znieść tarczę ochronną rozpostartą nad podobnymi portalami, jeśli udowodni im się politycznie motywowane ingerencje.
I tutaj zaczyna się prawne bagno niejasności, możliwych interpretracji i domniemywań.
Facebook, tweeter czy google nie raz mierzyły się w sądzie z użytkownikami oskarżającymi ich o łamanie prawa do wolności słowa, polityczną cenzurę czy nawet między-platformowy spisek.
I za każdym razem wygrywały.
Pod koniec maja 2020 zakończyła się po dwóch latach ciekawa sprawa przez sądem w Waszyngtonie. Prawicowa blogerka Laura Loomer starła się z gigantami social mediów, które oskarżyła o łamanie ustaw antytrustowych, zmowę i łamanie pierwszej poprawki do konstytucji.
Sąd oddalił pozew uzasadniając brak dowodów na zmowę gigantów społecznościowych. W kwestii łamania pierwszej poprawki stwierdził, że ograniczenie prawa do wolności wypowiedzi nałożone jest na rząd, nie na prywatne firmy.
Innymi słowy, nikt nie ma prawa domagać się, by prywatna firma udostępniała mu forum wypowiedzi. Moc pierwszej poprawki ma nakładać kaganiec na zakusy rządu, który chciałby ingerować w treść przekazu osoby lub firmy.
Usunięcie przez prywatną firmę twojego komentarza, obrazka, filmu lub wpisu nie jest w USA rozumiane jako łamanie konstytucji.
W Polsce podobnie: artykuł 54 konstytucji: mamy zapewnioną wolność wyrażania poglądów, ale nic poza tym. Nikt nie ma obowiązku zapewniania ci platformy do ich wyrażania.
A może ci sędziowie działali w zmowie z gigantami lewackich social mediów. Możliwe!
Problem z tą teorią taki, że z trzech siędziów powyższej sprawy, dwóch było nominowanych przez republikańskich prezydentów, jeden przez demokratycznego, a samego sędziego, który oddalił apelację Laury Loomer, Trevora FcFaddena mianował sam Trump.
To tylko jedna sprawa. Ale znacząca gdyż pierwsza wymierzona w dolinę krzemową jako domyślną całość.
Niestety nie wystarczy fakt, że kierownictwo portali ma poglądy lewicowe, z czym nikt się tam nie kryje. Nie wystarczą dowody na nienawiść w stosunku do administracji Trumpa czy innego polityka lub grupy.
W sądzie trzeba udowodnić, że doszło do przestępstwa.
Wyciszenie konta, czy oznaczenie tweeta jako niedoinformowany, nie jest przestępstwem.
A jeśli powołujemy się na pierwszą poprawkę, gwarantującą wolność wypowiedzi, to może do jej złamania dojśc, jesli to rząd, w tym wypadku prezydent Trump, będzie naciskał na prywatną firmę.
Ostatnie wypowiedzi Trumpa, zwłaszcza ta, że nie pozwoli na wyciszanie głosów konserwatystów i nie zawacha się nałożyć regulacji lub nawet zamknąć portalu społecznościowego, który tak czyni, nie pozostawiają wątpliwości, że z chęcią by sobie na podobne łamanko pozwolił.

W dekrecie znajdziemy też wzmiankę o nakazie spowiadania się przez klientów portali z sum, które wydali na reklamy, oraz zakaz umieszczania płatnych ogłoszeń w tych portalach, które przez rząd zostały uznane za łąmiace wolność słowa.
Pojawia się też wzmianka o wpływie rządu na portale rozsiewające w USA zagraniczną propagandę. Dostajemy to po pięciu latach narracji republikanów o tym, że takowa albo nie występuje, albo występuje tylko w urojeniach demokratów, albo nikomu nie grozi.
Wypowiedzi te dają do myślenia, że Trump albo nie wie co może zrobić jako prezydent (bo w USA prezydent nie jest od regulowania portali), albo też zwyczajnie gra pod swoją publikę, która lubi budować narrację oblężonej twierdzy, ostatnich obrońców cywilizacji, walczących o kluczowe wolności i porządek.
W dodatku gra pod tą określającą się często jako wolnościowa publikę nazywając rządowe regulacje w zawartość prywatnego portalu walką o wolność słowa, a kwestionowanie przez prywatny portal autorytetu władzy cenzurą.
A przecież jeszcze niedawno Trump opowiadał się za tym, by biznesy nie musiały był ideologicznie neutralne? By kwiaciarnia czy cukiernia miały prawo odmówić obsługi gejowskiego wesela, a drukarnia publikacji książki, którą uznaje za np antynaukową.

Konkluzja:
Czy tweeter może legalnie zamknąć konto trumpa? TAK.
Czy trump może legalnie zamknąć tweetera? NIE
Czy Trump zwojuje cokolwiek przeciwko tweeterowi?
Jeśli dogada się z kongresem i wspólnie zmienią lub usuną tzw Section 230, czyli cyfrową pierwszą poprawkę, z 1996 roku, to wszystko zależy od tego co wstawią w zamian. By było to zgodne z konstytucją, niestety dużo swobody nie mają. Do tego czekają ich lata przeciagania liny z FCC i FTC federalnymi komisjami handlu i łączności.
Oczywiście to, że zachowanie jakiegoś portalu jest legalne nie oznacza, że od razu ma się nam podobać. Jako konsumenci dysponujemy ogromną siłą, przewyższającą moc niejasnych dekretów Trumpa.
Możemy zwyczajnie przestać korzystać. Przestać tweetować, że tweeter nas nie lubi. To samo z jutubem, tiktokiem czy facebookiem. Gdyby połowa uważających, że społecznościówki z doliny krzemowej czy Chin grają nie fair, zrobiła sobie dwa miesiące wakacji od tychże, było by największą karą.
Jeśli naprawdę uważasz, że tweeter czy facebook grają nie fair i dalej używasz tych platform do narzekania, udostępniania postów zirytowanych tym zachowaniem użytkowników i lajkowania komentarzy o tym, że grają nie fair, to dalej grasz w ich własną grę. Spędzasz na nich czas, zostawiasz po sobie ślady, klikasz, czytasz, oznaczasz – a o to głownie społecznościówkom chodzi.
Ostatecznie, jeśli narzekasz, ale nadal tam jesteś – widocznie uważasz, że to ma sens.
I tutaj pojawia się ostatnie, dla mnie być może najważniejsze pytanie:
Czy Trump naprawdę chciałby tweeterowi zaszkodzić?

Czy mając pod kciukiem platformę, na której obserwuje cię 81 milionów użytkowników, naprawdę chcesz by poszła w piach. Trump z tweetera uczynił narzędzie komunikowania swojej polityki lepsze od instytucji rzecznika prasowego. Trump potrafi wysłać tweeta sekundę po przebudzeniu się, umyć zęby, po czym odpalić telewizor tylko po to by na żywo pośmiać się z wybuchających ze złości po lekturze owego tweeta dziennikarzy cnn.
Znasz lepszy sposób na udany poranek polityka? Pełne rechotu śniadanie przy jednoczesnej całodobowej aktywizacji twojej wyborczej bazy?
Sam tweeter też nieźle na Trumpie korzysta: miliony ludzi założyło konto by obserwować chociażby samego Trumpa. O tweetach i retweetach trumpa piszą regularnie wszystkie gazety. Jedne z pogardą, drugie w zachwycie, ale logo i nazwa firmy zawsze się tam pojawia bez literówki. To darmowa reklama o niewyobrażalnej sile.
To też kolejny dowód na to, że społecznościówce siłę dają, lub zabierają, użytkownicy.
Jest jednak powód dla którego Trump mógłby chcieć udupić tweetera. I nie ma on związku z marketingiem politycznym, cukierniami czy wolnością słowa.
Barack Obama – z ponad 118 milionami śledzących, wciąż jest tam na pierwszym miejscu.

Podcastu słuchaj tak, jak ci wygodnie.
iTunes
YouTube
Spotify
Spreaker
Najnowsze odcinki podcastu:
Share This